Dlaczego właśnie 3 lipca obchodzimy Dzień Marynarza Żeglugi Śródlądowej? 3 lipca 1919 roku rajd rzeką Jasiołdą trzech łodzi motorowych z desantem piechoty zapewnił Polakom zajęcie Horodyszcza. Uzbrojone w ciężkie karabiny maszynowe monitory rzeczne osłoniły ogniem desantujących się piechurów pod dowództwem chorążego Andrzeja Baja. Było to pierwsze znaczące zwycięstwo w walce z bolszewikami nowo utworzonej flotylli operującej na obecnym pograniczu ukraińsko-białoruskim. Marynarze śródlądowi uczestniczyli następnie w odbiciu z rąk komunistów Kijowa i w całej kampanii 1920 r.

Dla upamiętnienia pierwszej wiktorii 3 lipca ustanowiono Świętem Marynarza Rzecznego. W okresie międzywojennym flotylle śródlądowe marynarki wojennej stacjonowały w rejonie Pińska oraz Bydgoszczy. Dysponowały nowoczesnymi łodziami i nawet własną eskadrą lotniczą. Na rzekach II RP testowano nowatorskie rozwiązanie techniczne polskiej myśli inżynierskiej m.in. nowe stopy metali do produkcji kadłubów.

We Wrocławiu trwają obchody Dnia Marynarza Żeglugi Śródlądowej. W uroczystościach, którym przewodniczy Wiceminister Grzegorz Witkowski z Ministerstwa Infrastruktury, biorą udział delegacje armatorów, Urzędów Żeglugi Śródlądowej, szkół o profilu żeglugowym oraz Wody Polskie. PGW Wody Polskie są obecnie największym armatorem floty rzecznej w Polsce.

Służbę na polskich rzekach i jeziorach pełnią marynarze Wód Polskich m.in. na pchaczach i barkach do wystawiania i utrzymania szlaków wodnych, specjalistycznych jednostkach sonarowych oraz lodołamaczach. Jak ważna jest praca marynarzy rzecznych mogliśmy się przekonać w lutym tego roku, kiedy dzięki sprawnie przeprowadzonej akcji lodołamania, która zapobiegła powodziom zatorowym na Środkowej Wiśle i Dolnej Odrze. O służbie na lodołamaczu i kulisach tegotocznej akcji na Wiśle opowiadają kapitan Mirosław Siudym oraz Grzegorz Bor, mechanik pokładowy.

Loodołamacze

Zdjęcie z akcji lodołamania na Wiśle w 2021 roku, kiedy lodołamacze przebiły zator lodowy

 

WYWIAD

Natura to ciężki przeciwnik

Zadzwonił telefon - to ze sztabu. Zaczynała się akcja. Szybkie pakowanie, pożegnanie z rodziną. No cóż, te święta spędzą oddzielnie... Trzeba jeszcze przygotować statek, wszystko posprawdzać - w końcu muszą być przygotowani na ciężką i długą walkę z żywiołem. Nie będzie łatwo. Może być nawet bardzo niebezpiecznie – kilkumetrowa fala ze skruszonym lodem, drzewami i kamieniami może porwać statek, zmieść go na brzeg, a nawet przewrócić. W ułamku sekundy.

Renata Struzik: Jest Pan kapitanem lodołamacza już od wielu lat…

Mirosław Siudym, kapitan: Tak, pamiętam akcję, jak na Wiśle pod Bydgoszczą zrobił się zator. Kruszyliśmy wtedy lód aż od Zatoki Gdańskiej. W pewnym momencie zator się ruszył, ogromna fala zaczęła na mnie napierać. Nie miałem już jak uciec, woda zaczęła rzucać mną na boki, porywała statek. Silniki działały na pełnej mocy, ale fala cofała mnie w dół rzeki. I tak się siłowaliśmy ze sobą – ja i żywioł. Woda cofała mnie o dwa metry, po chwili podpływałem metr do przodu. I tak na zmianę. Tylko czekałem, kiedy silniki staną - w każdej chwili mogły się zadusić. Wiedziałem, że fala może mnie wtedy wyrzucić gdzieś na brzeg albo nawet przewrócić statek. Nie miałem gdzie się schować, musiałem walczyć. Trwało to około dwóch godzin, ale dla mnie to była niemal wieczność. Nogi miałem jak z waty. Jak fala się przewaliła, żywioł powoli zaczął odpuszczać. Poczułem, że serce z powrotem zaczyna mi bić. I wie Pani, wtedy dopiero łapie się pierwszy oddech. Jak dziecko.

Grzegorz Bor, mechanik pokładowy: Tak właśnie było też w tym roku. Jak ruszył zator, to silniki były na pełnej mocy, więc niby płynęliśmy do przodu, a tak naprawdę... staliśmy w miejscu. Tak duża była prędkość i siła nurtu. W tym roku tak właśnie było. Cały zator ruszył, a wraz z nim woda, lód i wszystko, co się tam zgromadziło – jakieś gałęzie, śmieci. W takiej sytuacji chodzi o to, żeby nas nie zniosło razem z tą falą.

R.S.: Często zdarzają się tak niebezpieczne sytuacje?

M.S.: W sumie tak. Za każdym razem, kiedy rozbijamy zator, musimy być cały czas czujni, żeby w odpowiednim momencie uciec. Ale nie zawsze się to udaje. Dużo zależy od tego, jak duży jest ten zator, na jakim odcinku. W tym roku groziła nam sytuacja jak w 1982, wtedy było wyjątkowo trudno. Ale też w tamtym czasie mieliśmy dużo słabsze statki: dwa o mocy 400 KM i dwa o mocy 700 KM. To były stare lodołamacze, wyeksploatowane. Wszystko wolniej szło, ciężej było prowadzić ten statek, lód uderzał w ster… Wtedy też nadeszły nagłe siarczyste mrozy, Wisłą zaczął raptownie płynąć duży śryż.

G.B.: Śryż to są grudki śniegu, które przy dużym mrozie się sklejają. Z tego powstaje większa tafla lodu, nawarstwia się. Wisła jest teraz tak wypłycona, że gdy pojawia się śryż, to szybko powoduje zator i spiętrza wodę.

R.S.: To jeden z powodów, dlaczego tegoroczna akcja była wyjątkowo trudna? I długa?

M.S.: W tym roku nie mogliśmy się przebić przez lód na wysokości Starego Duninowa. Tam jest wyspa, przy której było skute lodem do dna. Całe szczęście, że woda przeszła za wyspą i był jakikolwiek przepływ. Jak już jakoś się przedostaliśmy na jej prawy brzeg, to tam już była tafla lodu, więc lodołamacze sobie radziły. Na początku robiliśmy 400 metrów dziennie. Kiedy się przedostaliśmy dalej, woda była już bardzo głęboka, więc rozbijaliśmy ten lód nawet na długości 10 km dziennie. Byliśmy szczęśliwi, że w końcu się przebiliśmy dalej i że we Włocławku dzięki temu poziom wody spadł o 20 cm. To dla nas ogromna radość, jak widzimy, że wszystko się udaje i dzwonią do nas ze sztabu przeciwpowodziowego z informacją, że poziom wody gdzieś spada, zagrożenie mija…

Jak się przedostaliśmy za Płock, jako prowadzący akcję, postanowiłem, że popłyniemy przodem w dwa statki: małym Rekinem i moim większym – Lwem. Chciałem dopłynąć do Dobrzykowa. Była to ryzykowna decyzja. Tam są wypłycenia, a mój lodołamacz ma 1,60 m zanurzenia, jest bardzo ciężki, waży ponad 200 ton. Na szczęście woda była spiętrzona, dość wysoka, więc nic nie wróżyło żebyśmy mogli utknąć...

R.S.: Ale rozbicie takiego zatoru tylko dwoma lodołamaczami jest chyba wyjątkowo trudne?

M.S.: Tego właśnie się obawiałem. Mówiłem kierownictwu z Wód Polskich, że jak tam popłynę, to mogę nie wrócić… Mogę gdzieś utknąć, nie zdążyć uciec od tego zatoru. Ale wiedziałem też, że ja to zrobię, że muszę go rozbić. Widziałem tylko z przodu taflę lodu. Kazałem Rekinowi, żeby mnie asekurował i w razie czego odkuł. Żebym mógł wrócić, bo gdybym utknął w tym lodzie to bym musiał tam kilka dni czekać, dopóki pozostałe lodołamacze nie dojdą do mnie i mnie nie uratują…

G.B.: Dlatego właśnie zawsze minimum 2-3 statki razem muszą płynąć. Jak jeden utknie, to drugi go wtedy ratuje.

M.S.: Ale zaryzykowałem. Podpłynąłem i ruszyłem trochę ten zator, kilka razy go „dziobnąłem”… i od razu musieliśmy uciekać. Nagle wszystko ruszyło, z wielkim pędem, ogromną siłą. Na szczęście udało nam się uciec w bezpieczne miejsce. Rekin popłynął do Włocławka, ja się schowałem w Płocku pod bramę wjazdową do portu. Patrzyłem stamtąd, jak to wszystko idzie, co się zaczyna dziać. Zdążyliśmy uciec przed tą falą, to było najważniejsze.

G.B.: Tam, gdzie jest zator, tam jest też spiętrzenie wody. W tym miejscu może być 2-3 metry różnicy w poziomie wody. My ten zator dźgamy, spuszczając po kawałku lód. Ale nigdy nie wiemy, kiedy nagle całość się przełamie i ruszy. Wtedy przetacza się ogromna fala, zalewa wszystko, woda płynie z prędkością 30-40 km/h. A normalnie jest to ok. 8 km/h. W tym roku, jak ruszył zator, to całą mocą płynęliśmy do przodu, a tak naprawdę staliśmy w miejscu. Walczyliśmy, żeby nas nie zniosło razem z tą falą.

M.S.: Huk jest wtedy niesamowity, lód trzeszczy, to wszystko się łamie… A wraz z lodem płyną też kamienie, drzewa, wszystko co się na nim zatrzymało. To są ułamki sekund. Dlatego podczas akcji trzeba cały czas patrzeć na ląd. Bo nigdy nie wiemy, kiedy fala ruszy. Jak widzę, że już się kawałek lodu od lądu odłamał, to trzeba się wycofywać i uciekać. Bo może się okazać, że to nie tylko kawałek lodu się urwał, tylko cały zator puścił. A wtedy to jest taka siła… żaden lodołamacz nie da rady tego utrzymać.

G.B.: Taka fala może wyrzucić nas na brzeg, ale może i przewrócić statek. To płyną kilometry lodu – w tym roku było to 40 kilometrów – z odcinka od Wyszogrodu aż do Płocka. Niech Pani sobie wyobrazi, ile tego jest! Jaka to potęga!

M.S.: Z przyrodą się ciężko walczy.

R.S.: A jak wygląda standardowy dzień pracy na lodołamaczu?

M.S.: Zaczynamy już o godzinie 6 rano. Mechanik musi uruchomić maszynę, zobaczyć czy nie ma przecieków, dopompować powietrze. Bo lodołamacze uruchamia się powietrzem, nie z akumulatorów. Najpierw prądotwórcze agregaty ładują powietrze, konkretną ilość atmosfer, a ono później uruchamia silnik główny. Potem ruszamy na akcję. Jak tafla lodu ma np. 50 cm i płyniemy w 4 statki, to ja wpływam na taflę lodu i się na niej zatrzymuję - utykam, ale kiedy drugi statek wpłynie, to tafla pęka i możemy ruszać dalej.

To jest niebezpieczna praca, ale też ciężka. Tam na wodzie dajemy z siebie wszystko. Akcje trwają około miesiąca, codziennie nawet po 12 godzin. W tym czasie nie widzimy się z rodziną… Przykro nam, kiedy nie możemy spędzać świąt z bliskimi, bo jesteśmy na statku i kruszymy lód. Wtedy sobie robimy z załogą kolację wigilijną na statku. W sumie my jesteśmy już trochę jak rodzina. Jak się tak zastanowię, to w ciągu roku z moimi kolegami spędzam więcej czasu niż z rodziną – pięć dni na statku jesteśmy razem, non stop. A z rodziną dwa – w weekend. Nawet nie mam jak się z żoną pokłócić (śmiech).

R.S.: Ile czasu macie na przygotowanie się, kiedy dostajecie informację, że trzeba wypływać na akcję?

M.S.: Jest sztab przeciwpowodziowy, który cały czas monitoruje cała Wisłę. Jeżeli gdzieś robią się zatory i sytuacja staje się niebezpieczna, to wzywają nas na akcję. Od momentu takiego wezwania mamy 8 godzin na przygotowanie się i stawienie na miejscu, w gotowości. W tym czasie załogi są już w komplecie, lodołamacze są sprawne, od razu możemy ruszać na rzekę. Czasem zbieramy się nawet w 2-3 godziny, możemy odpalić lodołamacze i od razu ruszać do akcji, jeżeli nastąpi taka konieczność. Akcję zaczynamy od jazów. Od nich robimy taką rynnę przez środek rzeki o szerokości 300, maksymalnie 400 metrów. Tyle wystarczy - bo im węziej, tym lepszy uciąg, nurt wody, a więc też lepsze spławianie lodu.

G.B.: Tą rynną spławiamy potem skuty lód. Najpierw, na zaporze zostają dwa statki do spuszczania lodu, a trzy lub cztery tzw. czołowe idą do przodu. Do tego są tzw. lodołamacze liniowe, które rozdrabniają wkoło lód i poszerzają odpowiednio rynnę. Jeden ze statków prowadzi całą akcję – jego kapitan decyduje, kto ma gdzie zostać. On wie, które lodołamacze mogą sobie poradzić.

R.S.: No właśnie, to szczególnie duża odpowiedzialność – Panie Mirku, Pan przewodził całej tegorocznej akcji lodołamania na Wiśle, odpowiadał Pan też za pozostałe lodołamacze – statki, ludzi...

M.S.: Tak, to duża odpowiedzialność. Oczywiście, wszystko robiłem w porozumieniu z inżynierem Grzegorzem Wesołowskim z Zarządu Zlewni we Włocławku. My już współpracujemy ze sobą prawie 30 lat. Dostawałem od niego polecenia, co mam zrobić, ale też mówiłem mu, co moim zdaniem powinno się zrobić w danej sytuacji, które lodołamacze gdzie mają być i jak uczestniczyć w akcji, które mają zostać, a które jako czołowe powinny iść w górę rzeki. W tym roku było wyjątkowo ciężko, ale jesteśmy zadowoleni ze swojej pracy. Wykonaliśmy kawał dobrej roboty!

Akcja łącznie trwała miesiąc, z krótkimi przerwami. Jak już zaczęliśmy, to tak tłukliśmy, że nie mogliśmy przerwać. Ale czasem musieliśmy - nie sprzyjały nam wiatry, a temperatura w nocy spadała do -7 i lód, który skuliśmy w dzień, w nocy się sklejał, przez mróz. Więc w dzień pracowaliśmy, a w nocy nam przyroda wszystko psuła. I tak się z nami przekomarzała. Ale później, jak już wiatry się odwróciły, zaczęło wiać ze wschodu, to już pięknie nam wszystko szło. Jakby trzeba było, to byśmy i dalej popłynęli, za Dobrzyków. Mieliśmy trzy mniejsze lodołamacze, które by mogły wszystko spuścić, ale też przedstawicieli, którzy znali drogi wodne. Musieliśmy z nimi konsultować kolejne ruchy, bo u nas na Wiśle cały czas się woda przekłada, nie ma stałego nurtu.

R.S.: Czyli nie zawsze można wypłynąć na rzekę, pomimo że sytuacja tego wymaga – nawet, jak jest zagrożenie powodzi?

M.S.: Niestety. Ludzie komentują naszą pracę, niecierpliwią się, krzyczą: co te lodołamacze robią, że to tak wolno trwa?! Ale nie zdają sobie sprawy, że lodołamacze nie zawsze mogą wypłynąć. Jeśli się w nieodpowiednich warunkach wyruszy na akcję, to można tylko wszystko popsuć. Jak jest ujemna temperatura, to nie można otworzyć jazów. I co z tego, że wodę spuścimy z zatoru, jak wszystko to zostanie na dole, przy jazach. Wtedy to już gotowa tragedia, wszyscy popłyną. Wtedy już nic nie pomoże. Kiedy jest -8, -9 stopni, a wiatr nie sprzyja, to kruszenie lodu może stworzyć nawet większe zagrożenie. Jak tafla ma 30-40 cm grubości, a my ją zaczniemy rozkruszać, to jedna wpłynie na drugą, mróz je pospaja i powstaje nagle pokrywa grubości metra albo i więcej. Przez noc to zamarznie. I co wtedy? Dlatego właśnie musimy być bardzo rozważni.

To inaczej wygląda, patrząc na to z brzegu, czy w telewizji, a inaczej - w praktyce. Ja już 30 lat pływam na Lwie. Dla mnie to ogromna przyjemność. Bo trzeba lubić to co się robi, szanować swoją pracę. Ja już wolę pływać tutaj, niż żebym gdzieś w budynku, zakładzie, czy biurze miał pracować. To by było dla mnie jak więzienie. Jestem kapitanem statku, to moje życie i pasja. To moja wolność.

 Kpt. Siudym

Kapitan Mirosław Siudym (z prawej) oraz Grzegorz Bor, mechanik pokładowy w trakcie codziennej pracy. Fot. Wody Polskie