Jest Pan wnukiem komandora porucznika Romana Kanafoyskiego, dowódcy Oddziału Wydzielonego Wisła i aktywnie działa Pan na rzecz upamiętnienia marynarzy flotylli rzecznych. Dlaczego ten temat jest ważny?

Po pierwsze dlatego, że flotylla OW Wisła walczyła w czasie Wojny Obronnej 1939 roku zapisując się chwalebnie w historii polskiej wojskowości. Marynarze, dowodzeni przez mojego dziadka, wykazali się niebywałą odwagą i świetnym wyszkoleniem, broniąc przepraw na Wiśle przed przeważającymi siłami niemieckimi. Tą pasjonującą historią zainteresował mnie mój ojciec, skądinąd kapitan żeglugi śródlądowej, jeszcze kiedy byłem dzieckiem. Przeczytałem wiele publikacji poświęconych tej kwestii, rozmawiałem też z rodzinami marynarzy i zbierałem pamiątki. Do dzisiaj aktywnie angażuje się by spopularyzować ten temat wśród opinii publicznej, m.in. jestem współinicjatorem umieszczenia pomnika poświęconego OW Wisła przy zabytkowej śluzie w bydgoskim Brdyujściu. Cieszę się, że w wolnej Polsce takie akcje są możliwe, gdyż w czasach realnego socjalizmu była to raczej przemilczana sprawa.

Dlaczego akurat Brdyujście?

To szczególne miejsce. To właśnie tam w przededniu II wojny światowej została oddelegowana grupa marynarzy z Pińska, by stworzyć flotyllę broniącą dolnej Wisły. Właśnie w Brdyujściu polskie okręty miały swoją bazę wypadową, tam prowadziły działania operacyjne i tam odnosiły pierwsze sukcesy. Czy słyszał Pan o obronie mostu w bydgoskim Fordonie? Niemcy kilkakrotnie wysyłali bombowce, jednak nie udało im się zniszczyć przeprawy. Nasi marynarze bronili tego miejsce do upadłego, prowadząc skuteczny ostrzał i zestrzeliwując kilka samolotów Luftwaffe. Dopiero polscy saperzy wysadzili most. Na tym nie skończył się jednak szlak bojowy naszej flotylli. Żołnierze walczyli dzielnie m.in. ochraniając most w Toruniu, czy też wspierając załogę Twierdzy Modlin. Wspaniałą kartę zapisali pod Chełmnem, gdzie ratowali okrążonych szwoleżerów rokitniańskich. Tam wody Wisły stały się czerwone od krwi ludzi i koni, jednak z dużym narażeniem życia, marynarzom udało się uratować wiele istnień ludzkich. Strzelali tam z wszystkiego co mieli, by odgonić Niemców od wycofujących się kawalerzystów, jednocześnie przeprawiając bezpiecznie żołnierzy na kutrach.

Wspomniał Pan, że angażuje się w różne formy upamiętniania Flotylli?

Tak, ze swojej strony odszukuję rodziny marynarzy, prowadzę ożywione rozmowy o przeszłości i zbieram bezcenne artefakty, np. odnalazłem pewną panią z Wolina, której ojciec był oficerem Flotylli Pińskiej. W zeszłym roku miałem też brać udział w eksploracji wraku ORP Kraków na Prypeci, niestety powódź uniemożliwiła prace archeologiczne. Trzeba przyznać, że na Ukrainie do dzisiaj można znaleźć mnóstwo śladów po naszej flocie. Wiele pamiątek znajduje się w muzeum w Kijowie, choć poleskie mokradła nadal skrywają pełno skarbów. Ponadto utrzymuje kontakt z pasjonatami, którzy mają olbrzymi wkład w propagowanie historii polskich flotylli rzecznych. Bardzo aktywny jest pan Jacek Bassara, który organizuje w Dobczycach Święto Flotylli Pińskiej. Jest to nawiązanie do prawdziwego święta, które marynarze pińscy obchodzili przed wojną. Wydarzenie cieszy się coraz większą popularnością. Urządza się prelekcje, spotkania z ciekawymi ludźmi, wspólne ognisko, rajd rowerowy z nagrodami, no i oczywiście rekonstrukcje historyczne. W tym roku, na stulecie Flotylli Pińskiej, przyjechała nawet młodzież z Pińska i przedstawiciel ambasady białoruskiej! Jestem dumny, że nasza praca przynosi efekty i historia naszych marynarzy zaczyna funkcjonować w świadomości społecznej. Ze swojej strony podarowałem miastu Dobczyce kotwice czterołapowe. Mam nadzieję, że w przyszłości będą wykorzystane w kolejnym miejscu pamięci. Staram się też o prawa autorskie do rozpowszechniania pewnego wywiadu, które TVP przeprowadziło kiedyś z jednym marynarzem służącym w OW Wisła. Uważam, że wspaniałą inicjatywą byłoby pokazywanie fragmentów tego filmu w szkołach na lekcjach historii. Młodzież powinna wiedzieć, że korzenie naszej marynarki wojennej były na Kresach. Zresztą historia Flotylli Pińskiej może napawać dumą, naprawdę tworzyli ją ludzie z krwi i kości.

Jedną z osób, która wniosła olbrzymi wkład w rozwój polskiej flotylli rzecznej był Pana dziadek. Jak to się stało, że młody oficer artylerii trafił do marynarki, do Pińska?

Skierowali go tam jego zwierzchnicy. Oczywiście nie bez powodu. Dziadek był doskonałym szkoleniowcem oraz doświadczonym artylerzystą i wywiadowcą. Wcześniej ukończył szkołę artylerii ciężkiej w Poznaniu i Toruniu, potem już sam prowadził zajęcia z zakresu prowadzenia ognia w Berezie Kartuskiej. Jego wiedza i zaangażowanie przyniosły owoce w czasie wrześniowych walk. Czy wie Pan, że gdyby nie zwiad w Brdyujściu w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, to bydgoscy folksdojcze za pomocą ukrytej radiostacji ujawniliby Wehrmachtowi lokalizację polskich okrętów? Na szczęście czujni marynarze wyłapali dywersantów i przekazali ich pod sąd. Przypadki świetnego wyszkolenia marynarzy można mnożyć. Także mój dziadek był właściwą osobą, na właściwym miejscu. Zresztą, spędził tam długie lata, tam też na świat przyszedł mój ojciec.

Jak wyglądała służba w Pińsku?

Zacznijmy od warunków terenowych. Były tam rozległe mokradła, nieprzypadkowo nazywane Morzem Pińskim, gdyż Pina i Prypeć często wylewały. Niestety w feralnym 1939 roku była susza i nie dało się manewrować okrętami na zbyt płytkich wodach, przez co zdecydowano o ich zatopieniu. W każdym razie, na co dzień błoto było dość uciążliwe dla marynarzy, musieli korzystać z trap i drewnianych kładek by się przemieszać. Kolejną zmorą były komary, a było ich naprawdę dużo.

Także służba na statku była wymagająca. Regularnie odbywały się ćwiczenia w terenie, oficerowie byli perfekcjonistami, wymagali dużo od marynarzy, ale też od siebie. Życie na okręcie trwało przez całą dobę, byli wachtowi którzy nieustannie stróżowali na zmianę, mechanicy którzy dbali o odpowiednią pracę silników, kucharze którzy przygotowywali potrawy według jadłospisu, byli też marynarze odpowiedzialni za porządek, zarówno za czystość na statku, jak i za oczyszczanie szlaku żeglugowego.

Jednak dowództwo doceniało wysiłki marynarzy i starało się im dostarczać wszystko co najlepsze. Czy wie Pan, że na monitorach [ciężki okręt rzeczny] mieli porcelanową zastawę? We Flotylli dbano nie tylko o wysokiej jakości sprzęt, ale i o dobre warunki dla załóg. Marynarze pińscy byli elitą i wyróżniali się na tle innych żołnierzy. Można powiedzieć, że byli obrońcami wschodniej granicy Polski. Oni na wodzie, a żołnierze KOP [Korpus Ochrony Pogranicza] na lądzie patrolowali okolicę, walcząc z dywersją, szpiegostwem i przemytem.

Kim byli marynarze?

Byli to ludzie stanowczy i uparci o twardym charakterze. Nie każdy nadawał się do tej służby. Trzeba było być bardzo wysportowanym i zdyscyplinowanym, żeby dać sobie radę we Flotylli Pińskiej. Ćwiczenia na rzekach były wymagające, statki szybko manewrowały i potrzeba było długich treningów, żeby wiedzieć jak się zachować i nie wypaść za burtę. Marynarze byli bardzo zżyci, jeden za drugiego oddałby życie. Jednak cechował ich też rozsądek, nie byli lekkomyślni. Odznaczali się hartem ducha i ułańską fantazją, ale mieli też olbrzymi szacunek do wody i nie igrali z żywiołem. Ponadto służba w Pińsku często była etapem w dalszej karierze marynarskiej, tym razem na morzu.

Co marynarze robili w wolnym czasie?

Po pierwsze prowadzili ożywione życie sportowo-kulturalne. Z inicjatywy dowództwa Flotylli wybudowano w Pińsku stadion i liczne obiekty sportowe. Istniała drużyna piłkarska, lekkoatletyczna i bokserska. Między innymi mój dziadek był wielkim admiratorem aktywności fizycznej, dlatego też został prezesem Wojskowego Klubu Sportowego Kotwica Pińsk. Czy wie Pan, że ten zespół zdobył mistrzostwo Polski w piłce nożnej? Naprawdę, sport w Pińsku stał na bardzo wysokim poziomie.

Ważną rolę odgrywała kultura. Marynarze mieli własny teatr, kino, a nawet orkiestrę. W ogóle marynarze pińscy byli wesołymi, rozśpiewanymi ludźmi. Z rodzinnych przekazów i opowieści znajomych dowiedziałem się, że praktycznie każdy dzień służby zaczynał się i kończył piosenką. Hucznie obchodzono wszelkie święta i rocznice, w których chętnie uczestniczyła miejscowa ludność. Zresztą, kiedy marynarze otrzymywali przepustki, chętnie chodzili na zabawy, dobrze bawiąc się z pińszczanami. Czasami zdarzały się jakieś draki, bo marynarze mieli zadziorny charakter, szczególnie kiedy w grę wchodził alkohol, ale ogólnie rzecz biorąc, potrafili się zachować. Kultura osobista w jednostce stała na wysokim poziomie, bo bezwzględnie wymagało tego dowództwo, co cenili sobie lokalni mieszkańcy.

Polacy, Białorusini, Poleszucy, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy – Pińsk był wielokulturowym miastem. Jak wyglądały relacje między miejscowymi a marynarzami?

Wojskowi integrowali się z lokalnymi mieszkańcami. Obopólne stosunki układały się przyjaźnie, z jednej strony marynarze dodawali kolorytu okolicy, z drugiej strony dzięki Flotylli Pińsk dynamicznie się rozwijał. W wielkich portowych warsztatach pracę znajdowało mnóstwo ludzi. Tak jak wspomniałem, wspólnie celebrowano różne święta i chodzono na zabawy. Porozumiewano się łamaną polszczyzną, choć np. mój dziadek biegle znał rosyjski i białoruski. Zresztą we flocie też nie każdy był Polakiem. Na okrętach służyli nawet Austriacy! Miejscowi mieli wielki sentyment do wojska i darzyli je szacunkiem.

Wspomniał Pan, że Flotyllę Pińską wyposażano w najnowsze jednostki. A czy Pana dziadek miał okazję pływać na nowoczesnych statkach, takich jak np. ścigacz KU-30?

Tak, oczywiście. Co więcej, nadzorował próby nowoczesnych statków w Pińsku i na Wiśle. Dziadek podpowiadał stoczniowym mechanikom, które rzeczy należy usprawnić. Między innymi, dzięki niemu można było tworzyć tak innowacyjne konstrukcje. Taki właśnie KU-30 był praktycznie nie do ustrzelenia, był superszybki jak na tamte czasy. Ponadto mój dziadek pływał na monitorach ORP Wilno i ORP Kraków. Był też dowódcą dywizjonu, a później rzecz jasna Oddziału Wydzielonego Wisła.

Pana dziadek został dowódcą OW Wisła niedługo przed wybuchem wojny. Jak wyglądała wtedy atmosfera w jednostce?

Marynarze byli gotowi bronić ojczyzny do upadłego, mieli silnie patriotyczne nastawienie. Czynili też wszelkie przygotowania, by być gotowym do walki. W lecie 1939 roku sporządzili nowe mapy Wisły, uwzględniające niski stan rzeki. Dzięki temu wiedzieli, gdzie rzeka jest żeglowna, a gdzie są mielizny. Zatem bojowy duch mieszał się ze spokojną pracą.

Aż nadszedł 1 września 1939 roku

Mimo wszystko było to pewne zaskoczenie, do końca była nadzieja że wojna nie wybuchnie. Lecz rozkaz, był rozkazem. Marynarze z wielką zaciekłością bronili Polski, o czym wspomniałem już na początku naszej rozmowy.

Czy we flocie była psychoza niemiecka? Wszak w Bydgoszczy żyła liczna mniejszość niemiecka.

Marynarze byli trzeźwo myślącymi ludźmi, nie dali się ponieść wojennemu chaosowi. Choć oczywiście była wrogość, jednak wywołana w dużej mierze przez niemieckich dywersantów. Na przykład na początku wojny na Fordonie doszło do awantury w klubie jachtowym między folksdojczami, a marynarzami którzy widząc zgromadzenie, podejrzewali zebranych o nieczyste zamiary.

Szlak bojowy większości okrętów zakończyły płycizny Wisły. Co dalej stało się z marynarzami?

Spieszeni, zabrali najpotrzebniejsze rzeczy ze statków i postanowili przebijać się do Warszawy. Zresztą już samo zejście na ląd było trudną decyzją. Gdy mój dziadek wydał rozkaz o samozatopieniu okrętów, jeden z marynarzy wziął pistolet, przyłożył sobie do skroni i powiedział, że w takim razie on też odchodzi. Takie to były tragiczne chwile. Jednak żołnierze do końca mieli nadzieję, wierzyli w zwycięstwo. Mój dziadek wraz z oddziałem wpadł w zasadzkę na terenie Kampinosu. Niestety nie było z tego wyjścia i trzeba było złożyć broń. Dziadek resztę wojny przeżył w niemieckich obozach. Choć, byli tacy którym udało się dostać do naszych wojsk i dalej walczyć z Niemcami. Porucznik Koreywo,  podwładny mojego dziadka, ukrył się wtedy w szkole, następnie dzięki pomocy życzliwych ludzi wyjechał do Białegostoku, gdzie za pośrednictwem ambasady Japonii udał się na Daleki Wschód, a stamtąd od Wielkiej Brytanii, gdzie walczył na morzu przeciwko Niemcom.

Jak wyglądało życie Pana dziadka w niemieckiej niewoli?

W trakcie wojny przebywał w dwóch oflagach, najpierw w Choszcznie potem w Bornem Sulinowie. Życie obozowe toczyło się w urągających warunkach. Każdy dzień zaczynał się od odprawy. Oficerowie prowadzili prace porządkowe na terenie oflagu. Niemcy zaprowadzili rygor, choć mimo ciężkich okoliczności, kwitło życie towarzyskie. Tworzono kółka kulturalne, odgrywano sztuki teatralne, prowadzono ożywione rozmowy. W tamtych miejscach była cała śmietanka polskiej marynarki wojennej, więc osadzeni mieli wiele wspólnych tematów. W obozie tworzyły się przyjaźnie, które trwały potem wiele lat po wojnie. Z moim dziadkiem siedział np. major Sucharski, dowódca polskiego garnizonu Westerplatte.

Co robił Pana dziadek po wyzwoleniu?

To, co potrafił najlepiej, wrócił do służby w marynarce wojennej. Najpierw pracował w Gdańsku, potem w sztabie marynarki w Gdyni, następnie został komendantem Półwyspu Hel. Był wysokiej rangi oficerem, co nie uszło uwadze nowych władz. Niestety, w powojennej rzeczywistości pieczę nad wszystkim co się działo w Polsce, a szczególnie w armii sprawowało NKWD. Bolszewicy weryfikowali żołnierzy pod kątem poglądów, rodziny, znajomych, działalności, przeszłości, etc. Kiedy Sowieci odkryli, że dziadek dostał Virtuti Militari za rok 1920 zaczęły się szykany. Był pod ciągłą presją, po pierwsze ze strony władz, bo jego jednostkę często wizytował marszałek Rokossowski, po drugie ze strony tajniaków, którzy go inwigilowali. Pewnego razu nawet zaczepił pewnego szpicla i spytał się dlaczego go śledzi. Ten odparł szczerze, że takie ma rozkazy. Takie to były czasy.  

Niestety mój dziadek nie doczekał się wnuków. Zmarł nagle w 1947 roku, w wieku 46 lat. Prokurator wojskowy orzekł, że był to zawał serca, choć szczerze w to wątpię. Nie wierzę, żeby wysportowany człowiek w sile wieku, który przeżył niemiecki obóz, który szykował się do ponownego ślubu, tak po prostu umarł. Mój dziadek miał dość krótkie życie, ale bogato przeżyte, bo już od najmłodszych lat, kiedy uciekł z carskiej armii do polskiej, angażował się w walkę o niepodległą ojczyznę.

Żałuje, że nie mogłem poznać mojego dziadka osobiście, bo wiem że był człowiekiem nad wyraz wyrozumiałym i rozsądnym, który z dbałością traktował podwładnych i w zależności od sytuacji potrafił być albo pobłażliwy, albo radykalny. Również jego zwierzchnicy mieli o nim pozytywną opinię. A o jego mądrości, niech świadczy fakt, że dowodzony przez niego oddział praktycznie nie poniósł strat.

Dziś po latach zarówno pana dziadek, komandor Roman Kanafoyski, jak i dzielni marynarze mogą zostać upamiętnieni. 24 października w Brdyujściu odsłonięty został poświęcony im pomnik.

Tak, cieszy mnie że udało się to zrobić. Szczególnie dziękuję za zaangażowanie panu Robertowi Szatkowskiemu ze stowarzyszenia Bydgoski Wyszogród, a także panu Jackowi Podwolskiemu, przedstawicielowi Rady Osiedla Bydgoszcz Brdyujście. Jestem wdzięczny, że w tej akcji wzięły udział też Wody Polskie. Dzięki ich wsparciu mógł powstać ten pomnik.

 

Rozmawiał Piotr Cierpucha

z Wydziału Komunikacji Społecznej

PGW Wody Polskie